Facebook
Aktualny numer

Najlepszy tygodnik i portal społeczno-kulturalny
w Rudzie Śląskiej

100 lat życia Pana Bernarda Maksyma

03-09-2025, 10:26 Tekst i foto: BL

Jest urodzinowy tort, są życzenia, kwiaty, prezenty, rodzina, przyjaciele, ważni gości – na tym tle opowiadana jest historia człowieka, który przeżył sto lat. Bernard Maksym nie mówi o sobie z dumą – raczej z prostotą, z wielką godnością. Jego opowieść to nie tylko zapis osobistych doświadczeń, to świadectwo skomplikowanych polskich dróg. Wspomnienia są żywe, są echem czasów, gdy decyzje nie należały do jednostki.

Urodziłem się w 1925 roku w Rasiku, niedaleko Chebzia. Dzieciństwo przerwała wojna – zdążyłem ukończyć dwie klasy gimnazjum, zanim wszystko się zmieniło. W sierpniu 1939 roku byłem u babci w Poznańskiem. Wujek trafił do polskiego wojska, a potem do niemieckiej niewoli. Miałem czternaście lat, gdy zostałem gospodarzem, pracowałem na farmie, zajmowałem się czterema krowami. Ojciec, kolejarz, kontynuował swoją pracę w niemieckim mundurze.

Jeszcze przed osiemnastką dostałem wezwanie do wojska. Stawiłem się w Katowicach, a stamtąd zawieźli mnie do Naunhof, na północ od Berlina. Przez pół roku miałem szkolenie wojskowe, w brunatnym niemieckim mundurze. Ciężko było. Po tym czasie wróciłem do domu, ale niedługo potem znowu dostałem powołanie. Znowu Katowice, znowu pociąg — tym razem do Treuenbrietzen. Tam ubrali nas w mundury, dali karabiny. Po dwóch tygodniach wsadzili nas do pociągu towarowego i ruszyliśmy na zachód. Trafiliśmy do Montredon we Francji, niedaleko ówczesnej stolicy. Tam – dalej szkolenie. W okolicy byli partyzanci, dochodziło do walk, byli ranni, zabici. Moi koledzy już poszli na front, a ja, jako „stary” i przeszkolony, ćwiczyłem nowych rekrutów. Jeździłem też służbowo po całej Francji i Europie, eskortując rekrutów, którzy nie złożyli jeszcze przysięgi i nie mieli broni. W 1943 roku Niemcy byli u szczytu potęgi. Nigdy mi wtedy nie przyszło do głowy, że Polska jeszcze może kiedyś istnieć... W 1944 roku, podczas jednej z podróży na trasie przez Frankfurt, Metz i Clermont-Ferrand,  jako jedyny niemiecki żołnierz jadąc w pociągu pełnym Francuzów poczułem... niepokój. Wsiedli do mojego przedziału jacyś podoficerowie. Mówią mi, że wrogie siły wylądowały, i tak dowiedziałem się, że inwazja w Normandii właśnie się rozpoczęła.

Moja kompania została przeniesiona nad Morze Śródziemne, do Sète. Potem trafiliśmy do Aubagne, niedaleko Marsylii, gdzie trudno nam było przekroczyć rzekę – mosty były zerwane, samoloty krążyły. Na froncie wszystko wyglądało inaczej niż w filmach. Trzeba było strzelać, zabijać. Nie mogłem... Widziałem amerykańskie pojazdy z gwiazdami, z których wysiadali czarnoskórzy żołnierze. Brakowało nam amunicji, zostawiono nam po jednym naboju. Nie było w planach bycie jeńcem, ani nawet myśli o tym, by niemiecki żołnierz oddał się do niewoli. Myślałem, żeby udawać martwego, jakoś się uratować, ale na szczęście nie doszło do tego. Trafiliśmy do obozu. A potem zabrano nas statkami do Neapolu, do amerykańskiego obozu. Wielu chciało wstąpić do wojska, ale nie każdego przyjmowano. W końcu wsiedliśmy do pociągu, który zawiózł nas do Taranto. Tam, pod gołym niebem, w polskim obozie, przyjęto nas, ubrano i zakwaterowano. Trafiłem do 8. Batalionu Dywizji Szkolnej Karpackiej. Był październik 1944 roku. Wojsko szło od południa na północ, linia frontu przebiegała pod Faenzą.

W obozie ogłoszono, że ci, którzy ukończyli dwie klasy gimnazjum, mogą kontynuować naukę. Skorzystałem z tej szansy. Ukończyłem trzecią i czwartą klasę gimnazjum, potem liceum. Program był polski, nauczyciele polscy.

Powoli wracało życie. Powoli wracała Polska.

Wielu wyjechało, wielu zginęło, wielu uciekło. On został. Posłano go na kopalnię, do biura. Praca była mniej płatna, ale dawała cień stabilizacji. Nie należał do partii, pracował uczciwie. To jednak nie wystarczyło. Niczego nie zatajał, bo nie miał nic do zatajenia – wspomina. Szukano haków. Nie udało się. Ale w tamtych czasach szczerość nie zawsze była zaletą. Z czasem trafił do huty. Tam, jak mówi, znalazł zrozumienie. Brakowało fachowców, więc jego wykształcenie i doświadczenie okazało się bezcenne. Pracował na wydziale energetycznym, przy maszynach, potem przy rozdzielni gazu. Choć złożył wniosek o awans, nie był w partii – więc nie awansował. Przepracował 35 lat i odszedł na emeryturę w styczniu 1980 roku.

Dziś, mimo wieku, wciąż potrafi opowiedzieć swoją historię z zadziwiającą jasnością. Po stracie żony mieszkał sam, prowadził dom, gotował, robił zakupy. Kondycja słabła, teraz mieszka z synem. Nie ogląda telewizji, nie śledzi wydarzeń. Cieszy się życiem na swój własny sposób – Niech budują tę Polskę po swojemu” – mówi ze zdrowym dystansem. – To już nie moja rzecz.


Komentarze